piątek, 9 lutego 2018

Autostopem przez Bałkany część 5

W Chorwacji działo się sporo, ale jednak prawdziwe chwile grozy oraz ogromną radość przeżyłem na Czarnogórskiej ziemi :)



Dzień 8: Gościnność po czarnogórsku


Poranek był dość pochmurny, nie ukrywam, że pachniało mi to jakimś deszczem. Na dodatek nie mogłem zbyt długo leżeć ponieważ okazało się, że przebywam na plaży należącej do jakiegoś drogiego hotelu i hotelowa obsługa grzecznie poprosiła mnie o zebranie swoich rzeczy żeby czasami hotelowi turyści nie poczuli się zgorszeni widząc rano autostopowicza śpiącego na ich pięknej plaży :)



Przed opuszczeniem hotelowego terenu skorzystałem jeszcze z łazienki (skoro jestem na terenie hotelu to chyba mi wolno :) ) i skierowałem się w stronę drogi żeby łapać dalej stopa. Tym razem kierowałem się do miejscowości Petrovac na moru. Miałem do pokonania około 10 kilometrów. 



Po blisko 30 minutach zatrzymał się facet jadący do Baru. Wsiadłem, a kawałek dalej dosiadło się jeszcze 2 robotników, którzy wysiedli chwilę później. Podczas podróży kierowca zaproponował mi inne rozwiązanie na dalszą podróż. Według niego lepszym rozwiązaniem byłaby podróż do miejscowości Sutomore gdzie jest większy ruch i tunel prowadzący w kierunku Podgoricy. 
Przy okazji wyszło na jaw również to, że kierowca to taksówkarz, ale poinformował mnie, że kurs mam za free :) Tak więc podróż miała być szybka i bezproblemowa, ale po jakimś czasie okazało się, że na drodze do Baru jest mega korek. Tak długi i duży, że masakra. Kierowca nie mógł go ominąć więc szybko wytłumaczył mi gdzie mam się kierować i po podziękowaniu opuściłem samochód idąc pieszo w kierunku tunelu. Po drodze co chwilę zaczepiali mnie kierowcy pytając o to z jakiej przyczyny jest taki korek :)
Po dłuższym spacerze pod górę dotarłem do tunelu. Stopa postanowiłem łapać przed samym wjazdem gdzie był kawałek pobocza.


Łapałem stopa w kierunku Podgoricy/Niksic. Po jakimś czasie zatrzymał się samochód. Okazało się, że to chłopak z Luksemburga, który jest na wakacjach u dziewczyny. Widział mnie jak jechał, ale nie zdążył się zatrzymać więc przejechał cały tunel i wrócił się specjalnie po mnie :) Podróż minęła nam pod znakiem rozmów o atrakcjach na Bałkanach i pokazywaniu moich zdjęć. Zrobiliśmy też postój kilkuminutowy nad Jeziorem Szkoderskim. Jeziorem, które leży na terenie Czarnogóry i Albanii.
Żałuję, że nie spędziłem nad jeziorem więcej czasu, ale mam nadzieję, że będzie jeszcze okazja tam wrócić :)


Nasza wspólna podróż zakończyła się przy trasie biegnącej w stronę miejscowości Niksić na obrzeżach Podgoricy.



Byłem przekonany, że tam bardzo szybko złapię transport. Niestety mój pech znowu do mnie wrócił...3 razy zmieniałem miejsce i za każdym razem bez skutku. W końcu dotarłem do stacji benzynowej gdzie liczyłem na trochę więcej szczęścia. Na początek moje szczęście polegało na tym, że złapałem, ale deszcz, który nagle się rozpadał i zmusił mnie do schowania się pod dachem stacji :)
Gdy tak siedziałem lekko zrezygnowany nagle w okół mnie zebrali się wszyscy pracownicy stacji. Wypytywali czy coś się stało, czy się zgubiłem, gdzie chcę jechać...Wszystko im wytłumaczyłem i postanowili mi pomóc. Gdy tylko na stację wjechał jakiś samochód z rejestracją zaczynającą się od "NIK..." ktoś z obsługi stacji podchodził i pytał się czy mnie nie zabiorą :) to było naprawdę super :)
I dzięki ich pomocy szybko znalazł się dla mnie transport. Zabrałem się z młodą dziewczyną, która odbierała ojca z lotniska. 
Okazało się, że starszy Pan ma w Warszawie przyjaciela o nazwisku Sawa. I od tego przyjaciela nauczył się kilku słów po polsku i hmmm...całą drogę co chwilę słyszałem "Ja pierdolę, kurwa mać" i zaraz potem głośny śmiech i tak aż do Niksić :) Żeby nie było Pan zdążył też pomiędzy nasze słownictwo wtrącić coś o okolicznych atrakcjach :) Wspólną podróż zakończyliśmy w Niksić na drodze biegnącej w kierunku Bośni i Hercegowiny.
Stojąc i próbując złapać stopa zostałem najpierw zaczepiony przez przechodzące dwie dziewczyny pytające o jakiś koncert...no cóż nic się ode mnie na ten temat nie dowiedziały, ale za chwilę wróciły z kolegą, który twierdził, że stoję przy złej drodze. Gdy odeszli po chwili podjechał do mnie samochód w, którym siedziało dwóch młodych chłopaków. Po ilości dymu wydobywającego się z wnętrza samochodu, specyficznym zapachu i niezbyt wyraźnej mowie delikwentów podziękowałem im za pomoc, a podobno wybierali się do Bośni i Hercegowiny. Ciekawe rzeczy :)
W końcu udało mi się znaleźć transport. Chłopak, który się zatrzymał nie znał ani słowa po angielsku tylko pokazał mi na mapie w, które miejsce jedzie. Wsiadłem bo nie chciałem już tu dłużej czekać. 
Podczas jazdy zauważyłem, że pogoda szykuje tego dnia coś naprawdę bardzo bardzo złego. Mocno zaczęło mnie to niepokoić. Dotarliśmy w końcu do miejsca gdzie musieliśmy się pożegnać. Hmm jak to mogę określić? Byłem w miejscu gdzie na dole w dolinie hen hen daleko były jakieś domki i tam odjechał mój kierowca. Ja natomiast zostałem przy drodze gdzie poza wzgórzami, drzewami, trawą nie było kompletnie nic. Po drugiej stronie ulicy stał tylko jakiś domek zamknięty na cztery spusty coś a'la informacja turystyczna...


Ruchu na drodze praktycznie zero. Poziom stresu zaczynał mi niebezpiecznie skakać do góry bo nachodziła mnie myśl, że może mnie tam czekać nocleg. Nocleg w momencie gdy tak naprawdę na niebie zapowiadał się armagedon...Myśl przerażająca. Liczyłem na to, że może uda się jeszcze jakimś cudem coś złapać. Po kilkunastu minutach zatrzymał się samochód na bośniackich rejestracjach. Koleś za podrzucenie do granicy chciał ode mnie 10 euro. Mimo niepewnej sytuacji odmówiłem mu.
Po jakimś czasie gdy na niebie było już naprawdę czarno i zaczynało wiać coraz mocniej zatrzymał się kolejny Bośniak. Tym razem nie chciał kasy i przez uchylone okno powiedział mi żebym wsiadał. No to łapię za klamkę i co? klamka została mi w ręku...szybko ją wsadziłem na miejsce, a kierowca pokazał mi żebym wsiadał z tyłu. No to łapię za klamkę od tylnych drzwi, a ta...zostaje mi w ręku a drzwi dalej zamknięte... No to myślę sobie, że gorzej chyba już być nie może. Koleś otworzył mi drzwi od środka. Zdążyłem się wpakować zamknąć drzwi i bach! Lunęło tak, że nic nie było widać, masakryczna ulewa z wichurą. Ufff...
Ruszyliśmy, i od razu okazało się, że nie tylko klamki są niesprawne bo....cały dach przeciekał od deszczu! Lało się wszędzie, a co gorsza wycieraczki w ogóle nie pracowały i tak naprawdę kierowca jechał na ślepo...dodam tylko jeszcze, że jechaliśmy przez jakiś odcinek drogi stromym urwiskiem gdzie tylko się modliłem żeby czasami nie zgubił drogi. W końcu kierowca dał za wygraną i zatrzymał się żeby poprawić wycieraczki. Coś tam zaczęły pracować....
Podczas tej podróży udało nam się ustalić mniej więcej dokąd mnie podrzuci. Jako, że nie jechał w odpowiadającym mi kierunku stwierdził, że zostawi mnie na "big pompie" jak to określił stację benzynową, która miała być naprawdę wielka i bez problemu znajdę tam albo transport albo schronienie przed pogodą na noc. Ok tyle dobrego pomyślałem...
Cała "big pompa" okazała się....małą budką z dwoma stojącymi obok dystrybutorami...na chwilę przestało padać. Wszedłem do budki gdzie był starszy właściciel. W momencie gdy przebywaliśmy tam obaj nie było już miejsca na kogokolwiek więcej. Co gorsza właściciel poinformował mnie, że za chwilę zamyka więc muszę wyjść. Po opuszczeniu budki nerwowo rozglądałem się po okolicy za jakimś miejscem do spania. Pogoda dawała do zrozumienia, że to jeszcze nie koniec spektaklu na dziś. 
Po kilku minutach spaceru z głową chodzącą z jednej strony ulicy na drugą zauważyłem, że biegnie do mnie jakaś dziewczyna ubrana na złoto. Pierwsze co pomyślałem "nie no już na dziś wariatów wystarczy", ale okazało się, że zaczepiła mnie w konkretnym celu. Zapytała się czy potrzebuję noclegu. Odpowiedziałem, ze tak więc zaproponowała mi nocleg w swoim mieszkaniu za 10 euro.
Bez wahania zgodziłem się odbierając to jako kolejny uśmiech losu do mnie :)
Po chwili znaleźliśmy się w mieszkaniu Aleksandry. Do dyspozycji dostałem 2 pokojowe mieszkanie z kuchnią, łazienką i tv tylko dla siebie. Aleksandra opuściła mieszkanie, a ja szczęśliwy usiadłem i nie mogłem uwierzyć w to jak potoczył się ten dzień. Wziąłem normalny prysznic i gdy pisałem dziennik z mijającego dnia zapukała Aleksandra. Okazało się, że jej mama przygotowała dla mnie obiad, który przyniosła mi jej córka. Super niespodzianka! 40 minut później Aleksandra zapukała ponownie odbierając naczynie po obiedzie. Przez ten czas zorientowała się również gdzie w okolicy są Polacy i zaprosiła mnie na imprezę integracyjną, którą organizowali niedaleko. Niestety byłem już tak zmęczony, że grzecznie podziękowałem. Umówiliśmy się więc, że rano o 7 przyjdzie zabrać klucz, a ja ruszę w dalszą drogę. Żegnając się z nią nie wiedziałem jeszcze co czeka mnie następnego dnia rano :)

Dzień 9: Deszczowe Sarajewo i nocne towarzystwo

Zgodnie z umową Aleksandra zapukała o 7 rano, ale poprosiłem ją jeszcze o trochę czasu bo tak dobrze mi się spało na łóżku :) Powiedziała, że później po klucze przyjdzie jej mama. 
W końcu się ogarnąłem i czekałem na jej mamę podziwiając świetny widok z okien, który miałem


W końcu pojawiła się mama Aleksandry. Byłem przekonany, że przyszła odebrać tylko klucz, ale ona jednak miała wobec mnie inne plany. Zabrała mnie do sklepu spożywczego gdzie...zrobiła mi zakupy na drogę. No, a następnie zaprowadziła mnie na przystanek autobusowy i wsadziła do autokaru jadącego do....Sarajewa i zapłaciła za mój bilet. Przypomnę tylko, że w momencie gdy Aleksandra mnie zaczepiła umówiliśmy się na nocleg za 10 euro....Brak mi słów na postawę jej i jej mamy. Złote kobiety i chyba naprawdę kolor jej stroju w momencie poznania nie był przypadkowy. Takiej gościnności nigdy w życiu bym się nie spodziewał. Patrząc na wczorajszy dzień trafiłem z piekła do nieba. Dosłownie :)
Podróż autokarem do Sarajewa wiodła przez górzyste tereny z niesamowitymi widokami po drodze. Momentami takimi, że zastanawiałem się czy autobus nie spadnie zaraz w przepaść...


Do Sarajewa dotarłem około godziny 14. Kontrola graniczna poszła dość sprawnie. Dworzec autobusowy, który wyglądał dość prymitywnie był oddalony od centrum miasta o dobre 30-40 minut trolejbusem. Po dotarciu do centrum pomału wczuwałem się w klimat miasta. Charakterystyczna była duża ilość bloków, meczetów i otaczające miasto wzgórza. Turystów kręciło się niewielu. 
Postanowiłem rozejrzeć się po rynku. 





Po krótkim rozpoznaniu i dopytaniu miejscowych obrałem kierunek na jeden z dwóch stadionów piłkarskich, które chciałem zobaczyć w Sarajewie. Na pierwszy ogień poszedł stadion imienia Asima Ferhatovica. Stadion narodowy Bośni i Hercegowiny na, którym swoje mecze rozgrywa drużyna FK Sarajewo. Idąc na stadion po drodze byłem świadkiem otwarcia pierwszego Macdonaldsa w Sarajewie. Kolejki hmm całkiem spore.


Dotarcie do celu niestety było połowicznym sukcesem ponieważ okazało się, że stadion jest zamknięty na przysłowiowe cztery spusty...na pocieszenie od pracownika klubu dostałem jabłko :)
Obejrzałem stadion z zewnątrz. 




Obok stadionu znajdują się resztki wioski olimpijskiej. W okół znajdziemy również kilka cmentarzy przypominających tragiczną historię tego miasta.


Następnie udałem się do Alei Ambasadorów. Jest to obecnie bardzo spokojne miejsce do spacerów. Znajdziemy tam tabliczki z nazwiskami ambasadorów różnych państw świata.




Ślady tragicznej wojny znajdziemy w Sarajewie na wielu budynkach. Przypomina to każdemu co działo się tam jeszcze nie tak dawno. Ile ofiar śmiertelnych pociągnęła za sobą wojna na Bałkanach. Idąc ulicami Sarajewa co chwilę widzimy budynki na, których widać ślady kul, wybuchów..



Spacerując pomiędzy budynkami niosącymi ślady wojny dotarłem do drugiego stadionu piłkarskiego. Stadion Grbavica jest bardzo starym stadionem. Swoje mecze rozgrywa tu drużyna FK Zeljeznicar Sarajewo. Okazało się, że akurat odbywa się trening drużyny. Wszedłem na trybuny i zamieniłem kilka słów z miejscowym kibicem. 


Po opuszczeniu stadionu wsiadłem w tramwaj i wróciłem na starówkę. Robił się już wieczór. Na ulicach pojawiało się coraz więcej ludzi. Kręcąc się po okolicy zaczepiłem przypadkowego przechodnia z synem z prośbą o zrobienie zdjęcia. Po krótkiej rozmowie okazało się, że ów mężczyzna urodził się w....Polsce, ale bardzo szybko ją opuścił i wyjechał z rodziną do Bośni i Hercegowiny :) Ot kolejna dość ciekawa historia.
Nastała pora na nocleg. Kolejny raz miałem dość utrudnione zadanie ponieważ w okolicy nie było żadnego odpowiedniego miejsca do spania. Po kilku minutach chodzenia i szukania miejsca (nie wiem czy też tak macie, ale jak już nastawiam się na sen to nagle automatycznie czuję coraz większą presję i potrzebę spania co wprowadzało mnie momentami w stan lekkiego zdenerwowania z braku odpowiedniego miejsca) natrafiłem na ogrodzony kościół. Akurat tak się składało, że jakaś kobieta zamykała bramę więc szybko podszedłem i grzecznie zapytałem czy mógłbym spać na terenie kościoła. Zgodziła się bez problemu. Uradowany wszedłem i znalazłem szybko miejsce przy ogromnym kościelnym murze obok oświetlenia, które od dołu oświetlało mury budowli. Usiadłem oparłem się o plecak i wskoczyłem w śpiwór. Spokojny o to, że jestem na ogrodzonym terenie zacząłem pisać w dzienniku wydarzenia z mijającego dnia. Gdy tak pisałem kątem oka zauważyłem, że na horyzoncie coś przebiegło. Pierwsze co mi przyszło na myśl to kot albo w ostateczności jakaś mysz i zacząłem pisać dalej. Jednak trochę czasu później przekonałem się w jak dużym błędzie byłem....nagle ze wszystkich możliwych szpar, dziur w ziemi, w murach zaczęły wyłazić...karaluchy. Była ich ogromna ilość. Początkowo zabijałem wszystkie, które pojawiły się w zasięgu moich rąk (było ich bardzo dużo) jednak z czasem zrozumiałem, że jest to walka z wiatrakami. Każde uderzenie sandałem w ziemię powodowało, że wszystkie nagle się chowały, ale zaraz znowu wyłaziły....masakra. Owinąłem się najszczelniej jak tylko mogłem śpiworem i próbowałem zasnąć na siedząco rozglądając się też jednocześnie czy, któryś z moich nocnych towarzyszy właśnie gdzieś na mnie nie wchodzi....

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz